Afryka,  Informacje praktyczne,  Maroko,  Maroko Informacje praktyczne,  Tanger

Just for friendship, just for help… czyli jak dać się nabrać na marokańskie techniki manipulacyjne

Oczywiście wszystkie przewodniki przestrzegają przed nachalnymi naciągaczami, którzy pod pretekstem wskazania drogi i pomocy zbłąkanemu turyście, na siłę oprowadzają po medynie, by potem domagać się zasłużonej zapłaty. Również znajomi, doświadczeni już w tym temacie, radzili, by nie dać się wciągnąć w te gierki. Wszystkie rady i wskazówki wzięliśmy sobie głęboko do serca, z pewnością nikt nas nie oszuka ani nie omami. Myślicie, że się udało? Oczywiście, że nie. Żadne z nas nie doceniło mistrzowskich technik fałszywych przewodników opanowanych wręcz do perfekcji, a że człowiek miły i chce się zaprzyjaźnić, to w swej dobroci serca, nie będzie przecież krzyczał na Bogu ducha winnego i do tego pomocnego ziomala z Maroko.

Plan jest taki, że zaraz po przyjeździe do Tangeru i po zameldowaniu się w hostelu wychodzimy na miasto, by zrobić pierwsze rozeznanie w medynie i zjeść smaczną marokańską kolację. Dobrej mapy nie mamy, więc będzie trochę na czuja, plątanina uliczek jest ogromna i zrobiło się już ciemno. Trochę się kręcimy w miejscu, bo ciężko oszacować, która droga będzie tą właściwą. W pewnym momencie podchodzi do nas pewien osobnik z niemałym wąsem i pyta, czy chcielibyśmy coś zjeść. On nas chętnie zaprowadzi w takie miejsce, gdzie serwują pyszne jedzenie, domowe i świeże. Aha, dzwoneczek dzwoni! Nie, nie… dziękujemy, poradzimy sobie. Jednak on nie daje za wygraną, pyta skąd jesteśmy, na ile przyjechaliśmy, dokąd potem się wybieramy i tak dalej i tak dalej… a tak naprawdę, to on przecież i tak idzie teraz w kierunku tej restauracji, więc bez problemu wskaże nam drogę. Tak po prostu, “just for friendship, just for help”.

Trawimy, myślimy… no dobrze, skoro i tak tam idzie i nic nie chce, to ruszamy za nim. Okazuje się, że nasz przyjaciel mieszka naprzeciwko naszego hostelu, ma trzech synów i często pomaga turystom, bo wie, że naprawdę można się tu zgubić. Co ciekawe, zaskakująco dobrze mówi po angielsku, a to jest tu rzadkością. Idziemy około 10-15 minut przez labirynt starej medyny, aż w końcu dochodzimy do restauracji KASBAH. Nasz wąsaty przewodnik oczywście chętnie tu na nas poczeka, by potem z powrotem zaprowadzić nas do hostelu. Tym razem jesteśmy twardzi i zdecydowanie dziękujemy.

198.JPG

Wchodzimy do środka, wnętrze wygląda ładnie, bardzo marokańsko. Jednak od razu widać, że nie jest to lokalna knajpka, a restauracja prowadzona pod turystów, nikt z lokalsów się tu  nie stołuje. Zajmujemy stolik i czekamy na menu. Przychodzi właściciel i przynosi kartę, jak się okazuje można zamówić zestaw i wtedy będzie taniej, a do tego spróbujemy więcej marokańskich pyszności. No dobrze, tylko jaka jest cena tego zestawu? Tylko 120 MAD, uśmiecha się kelner. Tylko??? Nie nie, to my podziękujemy, miało być przecież smacznie i TANIO! Jako że istnieje zagrożenie, że za chwilę opuścimy lokal, właściciel proponuje cenę promocyjną 90 MAD za cały zestaw plus deser i napój. Głodni jesteśmy okrutnie! Z kuchni dolatują piękne zapachy… no dobrze, zaszalejemy! W zestawie mamy tradycyjną zupę harirę, tadżin oraz marokańśkie ciasteczka. Pierwsza wjeżdża zupa, ależ pachnie i jest super gorąca, idealna na moje bolące gardło. A jak smakuje! Pycha!

Jednak na kolana powala mnie dopiero tadżin, warzywno-mięsny gulasz ze śliwkami. Jak się potem okaże, będzie to najlepszy tadżin, jaki jadłam podczas mojej całej podróży do Maroka. Na deser dostajemy obiecane ciasteczka oraz tradycyjną zieloną herbatkę z miętą. Wszystko smakuje naprawdę dobrze i to nam wynagradza trochę wygórowaną jak na marokańską kuchnię cenę. Po kolacji postanawiamy się jeszcze trochę poszwendać. Wychodzimy na chwilę poza medynę na Plac Grand Socco. Ludzi tu całkiem sporo, siedzą na trawnikach, ławkach, przy fontannie… Co jakiś czas wydaje się, że dostrzegamy dobrze nam znane wąsy. Nie, niemożliwe, chyba już mamy jakieś omamy. Jakoś tak krok za krokiem wchodzimy w podejrzaną część miasta, ciemno i kiepskie oświetlenie, kręci się tu trochę podejrzanych typków, a nawet w pewnym momencie chyba błyska kosa i wywiązuje się jakaś kłótnia. Przyspieszamy, ale twardo idziemy dalej.

Nagle nie wiadomo skąd pojawia się nasz przyjaciel i każe szybko iść za sobą, gość jest naprawdę zdenerwowany i ma pretensje… że niby co my tu robimy, że niebezpiecznie, że mamy już wracać. I że mamy szczęście, że on nas pilnuje, sam przyznaje, że za nami cały czas szedł. Prowadzi nas przez jakiś targ dziwnymi przejściami i za chwilę już jesteśmy przy naszym hostelu. Przyznam, że ta akcja nieco mnie przeraża. Z jednej strony bójka, z drugiej ktoś nas śledzi… no pięknie! Padają kolejne pytania i propozycje, a mianowicie o której jutro wyjeżdżamy i że o której tylko chcemy, nasz przyjazny Marokańczyk z chęcią oprowadzi nas po medynie i wszystko pokaże. Stanowczo odmawiamy, dziękujemy i chcemy mu nawet zapłacić małą kwotę za dzisiejszą fatygę, jednak on mówi, że nic nie chce, że to było “just for friendship, just for help”.

217.JPG 226.JPG

Na drugi dzień nasze wyjście z hostelu nieco się opóźnia, przedłużamy sobie śniadanie i na spokojnie pakujemy rzeczy. Wyruszamy grubo po 10:00 i zgadnijcie kto czeka na nas przed bramą? Tak, zgadliście:) Dziś nie jest sam, ma wsparcie, przyprowadził swojego młodszego syna. Czyżby mały wdrażał się już w profesję? Oczywiście, dziękujemy, mówimy że chcemy sami na spokojnie zwiedzić medynę, że nie potrzebujemy przewodnika. No cóż, zdaje się, że nasze słowa do niego nie docierają. Twardo idzie za nami, próbuje coś opowiadać i ciągle wybiega przed szereg, by wskazać drogę. Jego syn też nie spuszcza nas z oka, gdy tylko zboczymy ze wskazanej drogi, ten biegnie za nami i krzyczy, że to nie tędy. Widać, że im bardziej próbujemy się odłączyć, tym bardziej nerwowy się staje. Mówi coś o święcie, że dziś wszystkie muzea pozamykane i że koniecznie musimy iść na targ. To jest to, co głównie powinniśmy zobaczyć. Tak się składa, że akurat przechodzimy koło Muzeum Marokańskiej Sztuki i Antyków i o dziwo jest otwarte. Czyli ktoś tu kłamie!

Postanawiamy wejść do środka, może wtedy nasz przyjaciel zwątpi i da nam spokój. Zwiedzenie muzeum zajmuje nam trochę czasu, choć wcale nie jest takie rozlegle. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy przed wejściem czeka na nas nasz znajomy. Ciągle idzie za nami, mamy dość! Mówimy już bardzo stanowczo, że nie chcemy jego towarzystwa, że sami damy radę. I co się okazuje? Jesteśmy niewdzięczni, nie chcemy mu zapłacić za wyświadczoną usługę, przecież on się nami wczoraj opiekował i dziś tyle medyny pokazał. Przecież on nie mówił, że to jest tylko w imię przyjaźni i pomocy… jak my możemy! Wyciągamy 20 MADów, co wywołuje wielkie oburzenie, przecież to jest nic… dajemy 40, to też nic, dajemy 60… to samo. Jednak na tym się kończy, rozstajemy się w bardzo niemiłej atmosferze.

338_a.jpg 348.JPG 282.JPG 309.JPG

Podobna sytuacja przydarzyła nam się jeszcze w Tetounie. Podobny osobnik bardzo chciał nas zaprowadzić do hostelu i przy okazji pokazać medynę. Dla nas było jasne, że prowadzi nas dłuższą drogą, aby tylko zakręcić nam w głowach i sprawić wrażenie, że bez niego nie dalibyśmy rady. Podobnie i ten czekał na nas pod hostelem, jednak właściciel kwaterki skutecznie go przepędził. Trochę szkoda, że tak to wygląda, można w ten sposób bardzo się uprzedzić i potem każdego potencjalnego rozmówcę podejrzewać o niecne zamiary i tak trochę było z nami. Jednak Maroko pełne jest miłych, pomocnych i wesołych ludzi, którzy po prostu chcą porozmawiać lub pomóc, tak więc nie trzeba się zniechęcać, tylko od samego początku nie dać się omamić:)

Więcej o mojej marokańskiej podróży przeczytacie w pozostałych wpisach.

8 komentarzy

  • Marta Kondratowicz

    dlaczego dopiero dzisiaj ten post 😉 właśnie wróciłam z Maroka, ile raz zostałam naciągnięta aż strach pomyśleć! niestety muszę potwierdzić wszystko co napisałaś.. i niestety ze względu na tych naciągaczy pozostanie mi niesmak do tego miejsca.

  • Marcin K

    To jest jakaś masakra, jestem ogólnie asertywny ale ci kolesie naciągają bezbłędnie. Nie jeden pschycholog handlu, mógłby się uczyć. Marokańczycy opanowali naciąganie turystów do perfekcji. Pozdrawiam.

  • CELina Lisek

    Wyjeżdżając do Maroka wiedziałam, że takie sytuacje się zdarzają, a i tak (nie wiem jak) dałam się nabrać. Najgorsze jest to, że można się zniechęcić i uprzedzić do ludzi, a przez to spaczyć obraz tego bardzo ciekawego kraju, nie wszyscy chcą naciągnąć i oszukać. Są tacy, którzy po prostu ci pomogą lub chcą sobie trochę pogadać. Bieda jest straszna i “najlepsze” jest to, że wcale nie ci najbiedniejsi oszukują:(

  • Jeanette

    W Marakeszu przydarzyły mi się podobne przygody. Szczególnie fatalnie wspominam Plac Jemaa-el-Fna o zmroku, który przypominał mi jakieś diabelskie widowisko żywcem wyjęte ze średniowiecza. Intuicja pozwala ochronić się przed niemiłymi wydarzeniami ale nie uniknąć konfrontacji z nimi. Ja cały czas powtarzam, że być w Maroku i nie zostać naciągniętym lub oszukanym to jak nie uświadczyć jego prawdziwej “duszy” 🙂 ps. ja kupiłam najdroższe w moim życiu ciastko francuskie , bo aż za 5 eur tylko dlatego by pozbyć się “przyjaciela” 🙂 i za taksówkę z lotniska do Riadu zapłaciłam kilkukrotność realnej ceny.

    • CELina Lisek

      To rzeczywiście, działo się. Mój znajomy opowiadał, że przyczepił się do nich bardzo “pomocny” Marokańczyk z chęcią wskazania drogi do riadu. Dopiero co przyjechali, więc jeszcze nie do końca mieli pojęcie co i jak. Nagle z jednego zrobiło się chyba szczęściu i każdy na koniec zażądał zapłaty… i co zrobić w takiej sytacji? A było już po zmroku…

  • Ewa

    Mnie jakoś w Maroku ominęły takie sytuacje, ale frycowe zapłaciłam w podróżach nie raz. Najboleśniejsze dla kieszeni było płatne wejście na jakiś minaret w Kairze. Ok, widok był przecudny, ale opłata zdecydowanie wygórowana.
    Natomiast jak mieszkałam w Kenii to się już uodporniłam, ale mimo, że miejscowi wiedzieli, że nie jestem turystką to i tak niejednokrotnie próbowali mnie naciągnąć. Nie znajomi, bo ci byli w porządku, ale tacy przypadkowi. Na przykład rzeźbiarz, którego codziennie spotykałam na ulicy przed hotelem (tak, mieszkałam rok w hotelu 🙂 – zawsze się tylko witaliśmy, dzień dobry, uśmiech i tyle. I kiedys spróbował: “jak masz na imię, bo chcę ci wyrzeźbić prezent?” to tłumczę, że nie chcę, że nie potrzebuję i otwarcie mówię, że nie zapłacę (bo tak często robią tam, niby prezent, drobnostka bransoletka lub bibelocik z imieniem a potem płać, turysto!). Na co on, że za darmo. Ok. Dwa dni później dał mi drewniane serduszko z moim imieniem. Faktycznie za darmo. Ale tydzień później zatrzymał mnie i się pyta, czy nie dałabym mu pieniędzy dla córki. Na szkołę czy lekarza… I co tu począć? Niby wcześniej bezinteresownie (ale czy na pewno?) dał mi prezent to jak odmówić. Niestety odmówiłam, bo i o takich technikach też już słyszałam. Potem dowiedziałam się, że przemiły rzeźbiarz to jeden z większych naciągaczy w okolicy 🙂

    A wracając do Maroka… przepiękny kraj!

  • Dorota "Dorkita" Strzelecka

    Kiedyś taki jeden oprowadzał nas po Rabacie, ale miałam obok swego “osobistego marokańskiego przewodnika” który się z nim dogadał, więc koleś był w miarę przyzwoity, pokazał medynę, opłatę dostał symboliczna może z 20 MAD, więcej się nie dopomiał. Aczkolwiek innym razem trafiłam na takiego co mnie dosłownie wkurzyl. Szliśmy obok ciągu restauracji, przed jedna z nich stał marokański naganiacz. Wygląda na to, że potrafi poznac po gębie z jakiego kraju jest dany turysta. Rozpoznaje że jestem z Polski i zaczyna rzucać we mnie teksty typu “halo, czy to Polska?” i parę innych polskich słówek bym weszła do jego restauracji. Ok dobrze trafił, ale czy to ma przyciągać? Przeszłam obojetnię nie przyznając się kim jestem. A on zagrodził nam drogę machając rękoma i popisując się swoją polszczyzną. Byłam bardzo niemiła. Odpowiedziałam z grubej rury mieszanką angielskiego i hiszpańskiego (ani słowa po polsku) że nie życze sobie tanich sztuczek marketingowych. On był zaskoczony i zostawiłam go w niepewności czy dobrze odgadł czy nie. Mój “osobisty przewodnik” stwierdził, że zachowałam się niegrzecznie. Pytanie tylko kto? Radzi się, by takich gości ignorować, ale jak to nie działa to trzeba głośno i wyraźnie powiedzieć NIE.
    Obrona przed sztuczkami marokańskich naciągaczy głównie tkwi w wyzbyciu się poczucia winy, że gość się dla nas stara i chce zarobić na rodzinę (przyprowadzanie ze sobą syna) a my mamy obowiązek się mu hojnie odwdzięczyć.

    • celwpodrozy

      Wiesz, jak człowiek nieobyty i nie ma jeszcze pojęcia, jak to działa, to się nabiera. A że kulturalny do tego, to jakoś tak nijak wypalić od razu z grubej rury, ale widocznie tak trzeba. Mnie osobiście przeraża fakt, że można być tak nachalnym, do bólu, do granic możliwości…

Leave a Reply

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *