Azja,  Sukhothai,  Tajlandia

“Pratin have idea!” …czyli tajska wieś z tuk-tuka Pratina

A gdyby tak zboczyć ze szlaku i udać się w miejsce, gdzie można zobaczyć prawdziwe tajskie życie, tajską wieś? Dlaczego by nie? Właśnie tak robi pozostała część grupy, podczas gdy my z Michałem moczymy się już w ciepłych wodach Morza Andamańskiego. Po spędzeniu kilku dni w Chiang Mai ruszam z Michałem na południe w kierunku Krabi i Phi Phi, natomiast pozostała część grupy ciągle jeszcze eksploruje północną część kraju, a konkretnie Sukhothai. Co tam robili i kogo poznali, o tym opowie Kasia. A opowieść ta jest dowodem na to, że gdy wydaje się, że plan spalił już na panewce i nie ma szans na zrealizowanie założonej opcji, pojawia się nagle nowa możliwość i to jeszcze lepsza!

HISTORIA PRATINA

Ostatniego dnia naszego pobytu w Sukhothai, wpadliśmy na pomysł odbycia wycieczki pt.: “countryside”. Zamarzyło nam się, żeby zobaczyć tzw. “prawdziwe życie”. Nie takie dla turystów, ale takie “na serio”, takie codzienne. Słowem, chcieliśmy wyjechać za miasto, zobaczyć pola ryżowe, chaty na palach, bezdroża i ludzi, którzy “żyją swoim codziennym życiem”. Tylko jak to zrobić…?
P1290749.JPG P1290754.JPG P1290744.JPG

Negocjacje z właścicielem lokalnego biura organizującego wycieczki po okolicach zakończyły się naszą sromotną porażką. Nie tylko nie wynegocjowaliśmy ceny, którą skłonni bylibyśmy zapłacić, ale na dodatek zirytowany naszą postawą Taj zwyczajnie odwrócił się na pięcie i sobie poszedł. Z nosami spuszczonym na kwintę poszliśmy powłóczyć się po mieście. Snując się w upale krok za krokiem, przeszliśmy obok kilku zaparkowanych miejscowych tuk-tuków. Ich właściciele jak zwykle gotowi do pracy, uśmiechali się i nawoływali do nas. Bogaci w doświadczenie w zakresie “umiejętności” językowych tutejszych kierowców nie mieliśmy wielkich nadziei na ewentualne wdrożenie naszego planu w życie przy wykorzystaniu popularnych tuk-tuków. Bez zapału podeszliśmy do jednego z panów. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy na pytanie: “do you speak English”, w odpowiedzi ochoczo pokiwał głową. Nasz poziom zainteresowania “konwersacją” znacznie wzrósł. Z ostrożnym entuzjazmem zaczęliśmy wyjaśniać prostymi zdaniami, co chcielibyśmy zobaczyć, gdzie pojechać, jaki jest nasz cel. Dla lepszego zobrazowania naszego przedsięwzięcia, pokazywaliśmy w aparacie fotograficznym zdjęcia okolic, jakie planowaliśmy zobaczyć. Przemyślnie sfotografowaliśmy je sobie z katalogu reklamowego biura, z którym kilka chwil wcześniej nie udało nam się dojść do porozumienia. Nasz rozmówca z entuzjazmem kiwał głową, potwierdzał, że rozumie, a co najważniejsze twierdził, że jak najbardziej jest skłonny taką wycieczkę nam zrealizować. Szybko dobiliśmy targu, co do ceny i zajęliśmy miejsca w jego tuk-tuku.
P1290784.JPG P1290817.JPG P1290818.JPG

I tak poznaliśmy Pratina, naszego przewodnika po wiejskim życiu Tajów. Postać to niezwykle radosna i pełna uroku:-) Pratin zaskoczył nas całkowicie swoim entuzjazmem i zaangażowaniem, które włożył w naszą małą wyprawę. W trakcie naszej wycieczki zatrzymywał się co kawałek oprowadzając nas po polach i wiejskich gospodarstwach. Jego energia i pomysłowość były niespożyte. W przypływie radości albo zaskoczenia wydawał głośny okrzyk połączony z klaśnięciem w ręce i całkiem imponującym wyskokiem w górę. Co parę chwil oznajmiał “Pratin have idea!”, po czym wymyślał, gdzie i jakie zdjęcie nam zrobić, ustawiał nas, przesuwał, wykonywał zdjęcia (trzema naszymi aparatami!), składając się w najrozmaitsze pozy w celu uzyskania jak najlepszego efektu. Każde zdjęcie przedstawiał do akceptacji. Gdy sam nie był z jakiegoś zadowolony, robił powtórkę. Swoim prostym angielskim, starał się opowiedzieć i przekazać nam, jak najwięcej o okolicy i ludziach. Zatrzymywał się przy polach ryżowych i koło mieszkańców, których zauważał z drogi.
P1290768.JPG P1290741.JPG P1290773.JPG
 
Pierwszy przystanek zarządził koło pary starszych mężczyzn, którzy orali pole jakimś urządzeniem. Usłyszeliśmy: “Pratin have idea!” i już wszyscy ochoczo pozowaliśmy do zdjęć aranżowanych przez naszego przewodnika, a Jarosław diabelską machiną przeorał nawet kawałek pola przy serdecznej aprobacie i zachęcie właścicieli! Gospodarze byli bardzo mili, zachęcali do prób i nie boczyli się na zdjęcia. Zaproponowanego na koniec napiwku nie przyjęli, a Pratin pouczył nas na uboczu, że to nie grzecznie proponować im pieniądze.
P1290719.JPG P1290727.JPG P1290728.JPG

 
Kolejny przystanek, to pole kalafiorów i znowu – bardzo serdeczni, sympatyczni ludzie przy pracy, całe mnóstwo zdjęć pod przewodnictwem naszego nadwornego fotografa, w tym kilka na czymś w rodzaju tamtejszego traktora. Szczerze ubawieni właściciele, starsza para, na koniec chcieli nam nawet podarować wielkiego, świeżo wyrwanego z ziemi kalafiora! Ledwo się wybroniliśmy:-)
P1290774.JPG P1290779.JPG

Ruszyliśmy dalej, nasz przewodnik zatrzymywał się co kawałek, wychodził z nami z tuk-tuka, oprowadzał po polach kapusty, kukurydzy, tytoniu, chili, pokazywał rośliny. W pewnej chwili przejeżdżaliśmy koło grupki ludzi, którzy siedzieli w gromadce na trawie, w pobliżu swojej chatyny i coś obierali. Pomachali do nas, na co Pratin zareagował natychmiast. Zatrzymał się, wysiedliśmy i podeszliśmy. Okazało się, że obierali stosik czegoś w rodzaju dużej białej rzodkwi. Nasz tryskający pomysłami Pratin zadziałał natychmiast. Usadził nas przy stosiku, wśród “tubylców”, każdemu z nas wręczono nożyk i dzielnie zabraliśmy się do obierania, podczas gdy niezrównany nasz tuktukowiec troił się i dwoił robiąc nam zdjęcia (cały czas z trzech aparatów!).
P1290796.JPG P1290804.JPG

 
Doceniając takich pomocników, rozbawieni gospodarze zaprosili nas wszystkich do swojego gospodarstwa, na poczęstunek w postaci pysznej, dojrzałej papai. Domostwo na palach sprawiało wrażenie jakby się miało zaraz rozpaść. Kilka blach i dykt skleconych razem, porządek w stylu “Perfekcyjna Pani Domu potrzebna od zaraz”, a dookoła palmy:-) I w tym całym rozgardiaszu, przed jedzeniem papai, najpierw zarządzono nam mycie rąk! Podprowadzono nas do wiaderka z wodą, Pratin po kolei nas do niego przywoływał i każdemu polewał ręce nabierając wodę małą miseczką. Po obowiązkowej dawce higieny, zostaliśmy zaproszeni “do stołu”. Pani domu rozłożyła gazetkę, na gazetce postawiła talerzyk, z wprawą obrała wielką papaje, pokroiła ją na małe kawałeczki i ułożyła na talerzu. Każdemu wręczono widelec i wsuwaliśmy z zadowoleniem. Oczywiście migaliśmy się, że nie, że dziękujemy, że nie ma potrzeby ale nasz tuktukowiec ukrócił nam skrupuły tłumacząc, że to niegrzecznie odmawiać. Po pierwszej papai, obrano następną, zaproponowano też banany oraz “tajską whisky” z ryżu, którą pan domu dostarczył w małej plastikowej butelce po napoju… Tego jednak nie odważyliśmy się spróbować, zwłaszcza, że oznaczało gromadne picie ze wspólnej butelki. Całe “przyjęcie” odbywało się “na parterze”, czyli pomiędzy palami podtrzymującymi całe domostwo. Za pośrednictwem Pratina “pogadaliśmy” z gospodarzami; skąd jesteśmy i że nie z “Holand”, tylko z “Poland”, że u nas jest zimno i że jesteśmy z kraju, w którym pada śnieg. Na pożegnanie nasi gościnni gospodarze obdarowali nas jeszcze jedną, wielką papają:-)
DSC01717.JPG DSC01690.JPG DSC01704.JPG P1290808.JPG

W drodze powrotnej dowiedzieliśmy się trochę więcej o Pratinie, który łamaną angielszczyzną opowiedział nam historię swojego życia. Ze zdziwieniem usłyszeliśmy, że Pratin ma 45 lat. W zderzeniu z jego chłopięcym entuzjazmem i sposobem bycia, brzmiało to zaskakująco. Jest ojcem pięciorga dzieci. Ożenił się, gdy miał 17 lat z dwa lata starszą od siebie wybranką. Kiedy miał lat 21 został powołany do wojska. Konieczność odbycia służby wojskowej nie była dla niego czymś strasznym, najtrudniejsza okazała się rozłąka z rodziną, bowiem w wieku 21 lat Pratin był już ojcem trojga dzieci. Ze smutkiem w oczach opowiadał o żonie, która płakała przy pożegnaniu, przestraszona czekającymi ją trudnymi latami podczas jego nieobecności. Rozłąka i trudne warunki finansowe wynikające z bardzo niskiego żołdu, jaki w tamtych czasach otrzymywali żołnierze były najtrudniejsze dla Pratina. Mimo to jednak w trakcie tej opowieści Pratin nie skarżył się na swój los, a służby wojskowej nie oceniał negatywnie.
Po serii wspólnych zdjęć na zakończenie wyprawy rozstaliśmy się z naszym uroczym przewodnikiem. W trakcie całej wycieczki dawał z siebie jak najwięcej, starał się pokazać i powiedzieć tyle ile tylko potrafił. To tym bardziej niesamowite, że był prostym człowiekiem, zwykłym właścicielem poważnie rozklekotanego tuk-tuka, a nie wyszkolonym tourguide. Może właśnie dlatego jego serdeczność i entuzjazm były tak szczere i łapiące za serce.
Jeśli więc będziecie kiedyś w Sukhothai i zapragniecie poznać prawdziwe, wiejskie życie, zadzwońcie do Pratina – oto jego numer tel. 0845777189 albo szukajcie go przy moście – to numer jego tuk-tuka, a na załączonej fotografii Pratin we własnej osobie:-) Szczerze polecam Wam jego wesołe przewodnictwo!
DSC01764.JPG  
tuk tuk big.jpg
Tuk tuk Pratina

 
 

POPRZEDNIE RELACJE

Termin wyjazdu: styczeń 2014

5 komentarzy

Leave a Reply

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *