Autobusem do Chiang Rai
POCIĄG PLUS AUTOBUS
AUTOBUS
Wysiadamy na stacji Kamphaeng Phet. Po drodze do wyjścia mijamy stragany z jedzeniem, szybko kupuję coś, co wygląda jak pączek, jednak nie jest słodki, bo z nadzieniem krewetkowym, krabowym lub z kałamarnicami. Cztery sztuki kosztują 30 THB.
Ze stacji Kamphaeng Phet bierzemy taksówkę, którą trzeba złapać. Nam się udaje to dość szybko, bo akurat ktoś tutaj wysiada, więc taksówka podjeżdża sama. Wysiadający Taj pyta, dokąd chcemy jechać i kiedy słyszy, że to Mo Chit, nakazuje taksówkarzowi włączyć taksometr. Jak miło! Przejazd, za który płacimy 40 THB, zajmuje około 10 minut. Kierowca zatrzymuje się przed głównym wejściem.
MO CHIT
Przed wejściem czekamy na drugą część ekipy, która miała złapać kolejną taksówkę. Mija pięć minut i nic, mija dziesięć, piętnaście, a ich dalej nie ma, a to oni mają potwierdzenie naszej rezerwacji. Sprawdzamy pozostałe wejścia, a także w środku i dalej to samo. Wyciągam zatem telefon i wysyłam wiadomość. Okazuje się, że kierowca ich taksówki także zawiózł ich do głównego wejścia, z tym że na drugi poziom o piętro wyżej. Jarek zdążył już wymienić rezerwację na bilety, tak więc jest dobrze. Na pierwszym piętrze oprócz małych sklepików znajduję się także coś w rodzaju bar, czyli można zjeść tu ciepły posiłek. My jednak idziemy od razu na stanowisko, jako że powinniśmy pojawić się na nim godzinę przed odjazdem autobusu, przynajmniej tak nam powiedziano i tak było napisane na rezerwacji.
Jak się okazuje tak naprawdę nie ma takiej potrzeby, gdyż autobus podjeżdża na stanowisko kilka minut przed odjazdem. Tak więc musimy całą godzinę czekać na dworcu. Mamy zatem okazję przyjrzenia się innym autobusom, jak np. VIP. Kiedy taki podjeżdża, zaczynamy żałować, że nie dorzuciliśmy 10 zł do biletu i nie zafundowaliśmy sobie takiego komfortu. Autobus jest piętrowy, widać, że siedzenia są bardzo wygodne i jest ich o wiele mniej niż w naszym polskim PKSie. Do tego, stewardessy wyglądają bardzo zachęcająco, długość, a raczej krótkość ich spódniczek niewątpliwie umiliłaby podróż nie jednemu męskiemu pasażerowi:) Całą akcją zarządza Taj przy stoliku ze swoim asystentem. To jemu pokazuje się bilet, a on oznacza odpowiednio bagaż. Za każdym razem, gdy podjeżdża jakiś autobus, pytamy go, czy to przypadkiem nie nasz, on zaś spokojnie odpowiada, że jeszcze nie i że jeszcze chwilę musimy poczekać, po czym po tajsku wykrzykuje coś do innych pasażerów.
W końcu podjeżdża nasz pojazd. Niestety nie przypomina autobusu VIP, nie jest piętrowy i nie wygląda za bardzo luksusowo, jednak po wejściu do środka okazuje się, że nie jest tak źle. Siadamy na przydzielonych nam miejscach i muszę przyznać, że przestrzeni na nogi mamy naprawdę dużo. Do tego w fotelach wmontowane są masażery, jeden przycisk koło siedzenia i urządzenie zostaje uruchomione, naprawdę można poczuć konkretny ucisk na plecach. Do tego fotele rozkładają się prawie do pozycji leżącej. Na wyposażeniu każdy pasażer znajduje koc oraz poduszeczkę. Naszą trasę również obsługuje stewardessa, co prawda już nie w tak kusej spódniczce, ale równie sympatyczna. Ruszamy punktualnie. Zatrzymujemy się jeszcze na jednym przystanku w Bangkoku. Po opuszczeni stolicy dostajemy mały poczęstunek – wodę, soczek, wafelka oraz coś w rodzaju drożdżówki, a także słuchawki, gdyż w fotelach wbudowane są monitorki. Podczas podróży serwowana jest także herbata oraz kawa. Gdy tak się rozglądam po autobusie, zauważam, że jesteśmy tutaj jedynymi turystami.
Jako że wcześniej naczytałam się artykułów o wypadkach autobusów w Tajlandii, nie mogę zasnąć. Podświadomie czuwam i sprawdzam, jak też trasa wygląda za oknem. Podobno ostatni wypadek miał miejsce na jakichś serpentynach. Muszą przyznać, że drogom w Polsce sporo brakuje do tych w Tajlandii, mam tu na myśli autostradę z Bangkoku. Większość trasy biegnie po równym terenie, więc w końcu udaje mi się zasnąć. Budzę się już nad ranem i widzę, że z kilku pasów zostały tylko dwa, a dookoła nic więcej nie widać jak tylko gęsty las. Jest jeszcze ciemno. Kiedy zaczyna świtać, pokazuje się zachmurzone niebo, ewidentnie pogoda nie jest tu taka sama, jak w Bangkoku. Dodatkowo dookoła unosi się mgła… chyba przenieśliśmy się do zupełnie innego świata!? Ciepła herbatka, kawa i trochę lepiej. Wreszcie dojeżdżamy na miejsce, jest 7:00 rano, a więc przyjeżdżamy przed czasem. Wymięci po 12 godzinach jazdy wreszcie możemy rozprostować nogi. Temperatura jest tu naprawdę sporo niższa, a więc bluzy i długie spodnie idą w ruch. Okazuje się, że jest to dworzec poza miastem, a zatem to nie koniec jazdy. Udajemy się do środka w poszukiwaniu jakiejś informacji, chcemy także już teraz kupić bilety do Chiang Mai. Okienko Green Bus jest otwarte, spoglądamy na rozkład i decydujemy się tym razem na opcję VIP za 285 THB. Jednak jak się okazuje miejsca na VIPowskie przejazdy są wyprzedane, zostały miejsca w pierwszej klasie i to tylko na godzinę 12:30 i 18:00 wieczorem. Cena biletu to 185 THB. No dobrze, bierzemy zatem opcję wcześniejszą i rozglądamy się za przechowalnią bagażu. Idziemy także do okienka z informacją i pytamy, jak dojechać do Białej Świątyni. Pan próbuje nam coś tłumaczyć o busach, które stąd odjeżdżają, ale nie do końca rozumiemy co i jak. Przechowalni jako takiej nie ma, można jedynie zostawić bagaże w sklepiku za ladą. Hm, na ile to będzie bezpieczne i czy na pewno wszystko zastaniemy po powrocie? Plecki zabieramy zatem ze sobą.
Nagle widzimy Ewę, która macha i coś krzyczy w naszym kierunku. Okazuje się, że znalazła autobus do Chiang Rai, który za chwilę będzie odjeżdżał ze stanowiska. Pędzimy zatem w jej kierunku… i widzimy, jak autobus właśnie nam ucieka. Nagle drzwi się otwierają i drobna Tajka coś do nas wykrzykuje i macha jakby zapraszając do środka. Autobus się zatrzymuje, a my wskakujemy do środka. To się nazywa tajska uprzejmość, oni są naprawdę niesamowici! Autobus swoje lata świetności zdecydowanie ma już za sobą, tu dopiero widać prawdziwy folklor, a trzęsie niemiłosiernie (co widać na zdjęciach). Jesteśmy jedynymi turystami, więc tym razem to my stanowimy atrakcję dla lokalnej ludności:) Bilet od Białej Świątyni kosztuje 20 THB! Jedziemy około 10-15 minut, po czym uprzejma Tajka daje nam do zrozumienia, że teraz mamy wysiąść. Okolica nie za ciekawa, ot, przyjechaliśmy na wieś. Koguty w klatkach! I to ile! Do Białej Świątyni trzeba kawałeczek jeszcze przejść. Zwiedzać można od godziny 8:00, więc jeszcze chwilkę musimy poczekać.
Niewątpliwa jest to podróż pełna wrażeń. Także i tym razem tajska uprzejmość w stosunku do turystów pozytywnie nas zaskakuje. A o wrażeniach z Białej Świątyni przeczytacie w kolejnym poście.
Przydatne informacje:
Bilet na metro z Hua Lamphong do Kamphaeng Phet – 40 THB
Taksówka z Kamphaeng Phet do Północengo Dworca Mo Chit – 40 THB
Bilet na autobus Extra First Class z Bangkoku do Chiang Rai – 731 THB
Bilet z dworca poza miastem Chiang Rai do Białej Świątyni – 20 THB
4 komentarze
Addicted to Passion
Ja niestety do Chiang Raj nie dotralam…zabraklo czasu…eh…
CELina Lisek
Gdy po raz pierwszy zobaczyłam zdjęcie Białej Świątyni, wiedziałam, że to jest coś, co bardzo chcę zobaczyć. Kiedy dotarłam już na miejsce, wrażenie nie było aż tak wielkie (o tym w następnym wpisie). Niemniej nie żałuję, cieszę się, że się udało… w sumie z Chiang Mai nie jest aż tak daleko, więc warto.
talia
Oddałam się zabawie z Liebster Blog Award i nominowałam do niej Twój blog 🙂 Więcej szczegółów u mnie 😉
Hotelowe Recenzje
Bardzo apetycznie wyglądają te pączusie, a z nadzieniem krewetkowym to musi być bardzo ciekawy smak 🙂