Hormoz, Czerwona Wyspa w Zatoce Perskiej
Hormoz to niewielka wyspa w Zatoce Perskiej, niesamowita perełka przyrodnicza. Bywa często pomijana podczas podróży po Iranie, a to ogromny błąd. Naszym głównym celem jest oczywiście Keszm, a jako że Hormoz leży w pobliżu postanawiamy włączyć ją w nasz plan. Nazywana jest czasem Czerwoną Wyspa ze względu na zabarwienie skał i piasku, jednak ja nazwałabym ją Kolorową lub Tęczową, gdyż skały odznaczają się tutaj niezliczoną ilością barw, tworząc iście bajkowy krajobraz.
Na wyspę dostaniemy się promem, który odpływa z portu w Bandar Abbas i to właśnie do tej miejscowości udajemy się nocą prosto z Szirazu. Rano na dworcu łapiemy taksówkę, która dowozi nas do przystani, za przejazd płacimy 100 000 riali bez żadnych negocjacji. Bilet na prom kupuje się w budkach, które są także niejako bramkami wejściowymi do głównej części ze statkami. W budkach siedzą uśmiechnięte panie, które udzielają odpowiedzi na wszystkie nasze pytania. Bilet na Hormoz w jedną stronę kosztuje 60 000 riali, więc nie jest to zbytnio wygórowana cena. Oprócz biletu, dostajemy także rozkład promów powrotnych do Bandar Abbas, a wygląda on następująco: 10:00 / 13:00 / 15:00 /18:00 i jak się potem okazuje, kursuje jeszcze jeden o 10:45. Z Hormoz można także popłynąć bezpośrednio na Keszm, a można to zrobić o godzinie 15:00 (tylko jeden prom dziennie). Rejs z Bandar Abbas na Czerwoną Wyspę trwa 30-40 minut, a sam statek jest całkiem przyzwoity, standardem wcale nie odbiega od europejskich. Informacja z przewodnika LP, jakoby można by się było dostać tutaj jedynie otwartą motorówką jest nieaktualna. Nasz prom jest dwupiętrowy i wyższe piętro jest także zabudowane. To, na co trzeba być przygotowanym, to zmienna pogoda, burze lub silny wiatr, przez co kursy mogą być odwoływane.
Jest naprawdę wcześnie rano, a po całej nocy autobusem oczy same się zamykają, budzę się już na miejscu. Po wyjściu ze statku dopada nas gromadka “tuk-tukarzy”, którzy oferują swoje usługi pokazania wyspy. Kierowcy standardowych taksówek również próbują przebić się przez ten mały tłum, jednak opcja zwiedzania na otwartej przyczepie zdecydowanie bardziej do nas przemawia. Targu dobijamy z chłopakiem, który podszedł do nas jako pierwszy, o cenę można się oczywiście targować, nie jest to jednak zawrotna kwota jak na półtora czy dwugodzinną wycieczkę. I jak zawsze wszystko skrupulatnie notuję, tak tym razem ceny nie zapisałam, ale uwierzcie mi, nie wydacie majątku. Od razu wsiadamy w tuk-tuka, który stoi zaparkowany już na przejściu w przystani i ruszamy z naszym kierowcą na podbój wyspy. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w małym sklepiku, by uzupełnić zapasy wody, a jest to naprawdę ważne, gdyż upał jest niemiłosierny. Zresztą to pomysł naszego kierowcy, który od samego początku dba o swoje pasażerki.
Wiecej o podróży po Iranie przeczytacie we wpisach:
Przejażdżka zapowiada się niesamowicie, my dwie z tyłu na pace, wiatr we włosach, a wokół powalająca przyroda. Pierwszy przystanek robimy przy rzece solnej, która obecnie jest wyschnięta, ale bywa, że płynie w niej niezwykle słona woda. To, co możemy teraz zobaczyć to biały osad, który naprawdę jest solą, w czym utwierdza nas nasz kierowca. Chłopak schodzi w dół rzeki i pieczołowicie odłupuje białe kawałki z dna rzeki.
To nie jedyne słone miejsce na wyspie. Po chwili zostajemy zaprowadzone do małej solnej jaskini, której ściany oblepione są solnymi naciekami w przeróżnych formach.
Powoli krajobraz zaczyna się zmieniać, z oddali wyłaniają się coraz to barwniejsze zbocza, a droga zabarwia się na czerwono. Czasami przy brzegu można dostrzec kolorowe rysunko-malunki, powstałe właśnie z kolorowego piasku. Kompozycje są autorstwa artystów, ściągających na tę piękną wyspę i urządzających tutaj swoje warsztaty. Odbywają się tutaj także festiwale, dzięki którym powstają tego typu małe dzieła.
Zachwycone i dosłownie oniemiałe, otaczającymi nas widokami, zaczynamy wypatrywać słynnej Tęczowej Doliny, która jest wizytówką całej wyspy. I rzeczywiście kolory intensywnieją, a różnobarwne szczyty układają się w przepiękną tęczową mozaikę. Zatrzymujemy się tutaj na chwilę, by nacieszyć się widokami i wszystko uwiecznić na jak największej ilości zdjęć. I powiem zupełnie szczerze, to trzeba zobaczyć na żywo, zdjęcia piękne, i owszem, niemniej realny kontakt z czymś takim to doznanie wyższego stopnia.
Pan kierowca, widząc nasze miny, opuszcza pojazd i udaje się na pobocze. Jakiś czas kręci się, kuca, wstaje… po czym wraca z kolorową paletą na swojej dłoni, ułożoną z piasku o różnym zabarwieniu. To są właśnie kolory tej wyspy.
Stopniowo tęczowe góry przybierają biały kolor, którego jest coraz to więcej i więcej. Kontrast, jaki biel tworzy z brunatną barwą od razu rzuca się w oczy… niesamowite, że Matka Natura w ten sposób to urządziła. Przejażdżka tuk-tukiem to idealne rozwiązanie, można podziwiać zmieniający się cały czas krajobraz, podziwiać cały kalejdoskop barw i kształtów.
W pewnym momencie zjeżdżamy z głównej drogi i zatrzymujemy się tuż za chatką, przy której dwoje ludzi zdaje się pracować. To pierwsze zabudowanie, do którego docieramy po dłuższym czasie. Jednak to nie ono jest celem, a nadbrzeżne skały, a konkretnie widok, jaki rozpościera się z klifów. Widać, że pan kierowca bardzo się stara i chce pokazać nam jak najwięcej pięknych zakamarków małej wyspy. Do samego nadbrzeża udajemy się przez skały o dziwnym kształcie, przypominające kształtem czaszki zwierząt. To, co wprawia nas w lekkie osłupienie, to kolor zatoki… przy samym brzegu woda zabarwiona jest na czerwono.
Kolejny odcinek, jaki przemierzamy jest naprawdę czerwony… zarówno pobocze, jak i sama droga razi w oczy swoją intensywną barwą, co przepięknie kontrastuje z turkusowymi wodami zatoki.
Nasycona czerwień zmienia się czasem w delikatny róż lekko wpadający w pomarańcz… nazwanie tych wszystkich kolorów jest wprost niemożliwe.
Kolejny przystanek jest już na plaży, która akurat jak na plażę, urodą nie grzeszy. Niemniej krótki przystanek zrobić można. W oddali dostrzegamy amatorów morskich kąpieli, którzy jako plażę wykorzystują pobliskie skały. Pan kierowca mówi mało, jego angielski nie jest najlepszy, niemniej, jak widać, próbuje komunikować się innymi sposobami. Serce na piasku jest chyba dla nas;)
Dalsza część drogi jest niemniej kolorowa. Ciągle oczy sycimy paletą nieskończonych barw i ciągle nie mamy dość.
Jak się okazuje, na Hormoz znajduje się także roślinność namorzynowa. Wiecznie zielone drzewka rosną w czymś w rodzaju jeziora. Woda czasem odpływa i odkrywa muł, w którym zakorzenione są całe lasy. To idealne środowisko dla wielu żyjątek i jedne z nich prezentuje nam nasz kierowca. Malutkie białe krabiki pokazują się i znikają w swoich wydrążonych dziurkach i robią to z prędkością światła.
Na wyspie znajduje się jeszcze jedna atrakcja, którą zdecydowanie warto zobaczyć. To ruiny dawnej portugalskiej twierdzy z 1515 roku. Pozostałości robią spore wrażenie i widać, że w czasach swojej świetności był to potężny obiekt. Usytuowanie na skraju wyspy miało strategiczne znaczenie, ułatwiało jego ewentualną obronę od strony lądu, zaś od strony wody funkcję obronną pełniły wysokie i grube mury oraz flota, która tu stacjonowała. Dzięki temu Portugalczycy panowali w tym rejonie przez prawie 100 lat. Skończyło się to wraz z umową między Abbasem I a Brytyjczykami, Persowie bowiem sami nie dysponowali marynarką, czego skutkiem było przymierze z Anglikami. Jak się potem okazało wpadli z deszczu pod rynnę.
Na teren twierdzy można swobodnie wejść bez żadnego biletu. De facto nie ma tu nikogo, cały obiekt jest do naszej dyspozycji. Można się śmiało pokręcić po dolnej, jak i górnej części. Po pewnej chwili dostrzegam jednak osobnika na skuterze… jak się okazuje, wieść się rozeszła, że oto dwie turystki kręcą się po twierdzy. Mężczyzna specjalnie dla mnie otwiera małe muzeum oraz pokazuje pozostałości dawnego kościoła, mieszczącego się w podziemiach.
I na tym kończy się nasza wycieczka. Zajrzeć do wioski już nie mamy czasu. I tak zupełnie szczerze… jeśli będziecie na Hormoz i zobaczycie kierowcę z moich zdjęć, śmiało możecie wybrać się z nim na objazdówkę. Chłopak jest sympatyczny i naprawdę bardzo się stara. W galerii znajdziecie zdjęcie jego tuk-tuka z wymalowanym adresem mailowym.
Do Bandar Abbas wracamy promem o 10:45. Ten akurat nie znajduje się w rozpisce, podanej na przystani. Statek zdaje się być nowszy i o wyższym standardzie. Od razu zostajemy zaproszone an górny pokład, gdzie klimatyzacja przynosi długo oczekiwaną ulgę po dwóch godzinach w ogromnym upale. Rejs tym razem trwa 40 minut. W Bandar przesiadamy się na prom do Keszm i tam spędzamy już o wiele więcej czasu.
Termin: październik 2015
2 komentarze
Jola
Alez mi sie Ciebie przyjemnie czyta ☺️
celwpodrozy
Dziękuję bardzo. Niezmiernie mi miło:)