A cappella pod mostem i muzykowanie przy sziszy, czyli co kryje w sobie wieczorny Esfahan
Do Esfahanu docieramy po południu, pan kierowca podwozi nas pod same drzwi hostelu i wraca do Kaszanu. Oczywiście wcześniej wertujemy przewodnik Lonely Planet, by namierzyć coś w dobrej lokalizacji i na miarę naszego portfela. Pada na hostel Amir Kabir, którego standard jest typowo backpackerski. Okazuje się, że wolne pokoje są, a cena za dwójkę ze śniadaniem wynosi 650 000 riali, czyli jakieś 85 zł za dwie osoby. Obsługa na recepcji jest bardzo uśmiechnięta i uprzejma. Bez problemu można tu sprawdzić rozkład autobusów, zakupić bilet na dalszą podróż, czy też wykupić lokalną wycieczkę.
Spis treści
NOCLEG W ESFAHANIE
Pokój, który dostajemy, nie jest może ogromnych rozmiarów, ale małych też nie, gdyż jest w stanie pomieścić trzy łóżka, telewizor z lodówką oraz umywalkę. Okna jako takiego nie ma, dwa małe okienka umieszczone nad drzwiami wpuszczają trochę światła z korytarza. Łazienki znajdują się na zewnątrz i teoretycznie podział na płeć istnieje, choć nikt tego nie przestrzega. Niemniej pod prysznicem nie trzeba nerwowo dosuwać zasłonki i spradzać co chwilę, czy nie zrobił się prześwit, bo tej zasłonki po prostu nie ma. Kabiny mają drzwi na zasuwkę, więc można zamknąć się od środka i oddać przyjemnej kąpieli pod gorącą wodą.
Długa noc spędzona na pustyni w starym karawanseraj ze skromnym węzłem sanitarnym sprawia, że przed wyruszeniem na zwiedzanie miasta koniecznie musimy się odświeżyć. Hostel opuszczamy późnym popołudniem i udajemy się na spotkanie z Hamidem, kolegą namierzonym na couchsurfingu, który ma na nas czekać w strategicznym punkcie, na placu Imama, najsłynniejszym placu w całym Iranie i jednym z największych na świecie. Mimo popularności tego miejsca to nie od razu udaje się nam tam trafić. Próbujemy skorzystać z mapki w Lonely Planet, jednak bezskutecznie, pytamy więc o drogę miejscowych, co też nie przynosi oczekiwanego rezultatu, przynajmniej nie od razu. W końcu zaczepia nas bardzo młody Irańczyk, elegancko ubrany i płynną angielszczyzną z fantastycznym amerykańskim akcentem próbuje nam wytłumaczyć, jak trafić w umówione miejsce.
W pewnym momencie dołącza do nas drugi młody mężczyzna, ten jednak dla przeciwwagi po angielsku właściwie nie mówi, no może pojedyncze słówka, jak np. i like you, girlfriend czy volleyball i to jest to, co, oprócz próby podrywu, staje się głównym tematem naszej rozmowy. Jak się potem okaże, Irańczycy są wielkimi fanami siatkówki i bardzo dobrze orientują się w tej dziedzinie sportu, co niejako jest oczywiste, bo mają (a może mieli) bardzo mocną drużynę, która niestety została pokonana przez daleki Lachestan:) W końcu kolega mówiący po angielsku nas opuszcza i zdane jesteśmy na owego zapalonego sportowca, usilnie próbującego zainteresować nas swoją osobą, i nawet moja obrączka nie stanowi dla niego problemu. Gdy tylko docieramy do placu, na którym wita nas Hamid, ów podrywacz szybko się ulatnia z niezbyt zadowoloną miną.
CO ZJEŚĆ W ESFAHANIE
Zanim udamy się na zwiedzanie, koniecznie musimy zaspokoić potrzebę, która stoi o wiele wyżej w słynnej piramidzie i zaczyna nam ciągle o sobie przypominać, wydając dziwne odgłosy z pustego żołądka. Hamid zabiera nas do lokalnej knajpki, gdzie pierwszy raz mamy okazję spróbować dizzy, tradycyjnej irańskiej potrawy. Jest to rodzaj zupy z mięsem, ziemniakami, cieciorką i warzywami, podawanej w gorącym kociołku. Zanim jednak przystąpi się do konsumpcji, całość trzeba odpowiednio przygotować. Polega to na tym, że płyn odlewa się do odzielnego naczynia, a wsad ugniata na papkę specjalnie podanym do tego przyrządem. Do zupy wrzuca się dodatkowo irański chlebek i gdy rozmięknie, można już spokojnie delektować się irańskimi smakami.
Sam lokal urządzony jest w typowo irańskim stylu, a elementem charakterystycznym są duże stoły, które służą także jako siedziska. Wchodząć na taki stół, należy oczywiście zdjąć buty. Jedzenie serwowane jest na wcześniej nakryty mały obrus, zwany sofre. W knajpce oczywiście wszyscy ukradkiem spoglądają w stronę dwóch turystkek z zachodniego świata. Rodzinka siedząca przy sąsiednim stoliku nie wytrzymuje i chcąc zaspokoić swoją ciekawość, zasypuje nas serią standardowych pytań. Ponownie zostajemy miło powitane w Iranie, a uśmiechy posłane przez miejscowych sprawiają, że czujemy się tu naprawdę wyjątkowo.
PLAC IMAMA CHOMEINIEGO WIECZOREM
Po napełnieniu żołądków udajemy się prosto na plac Imama Chomeiniego, który to rzuca nas wprost na kolana. Ogromna przestrzeń, pięknie podświetlone arkady handlowe, odbijające się w tafli wody, podświetlone, powalające swoim rozmachem meczety… to wszystko przyprawia o zawrót głowy. I niestety zdjęcia z aparatu nie oddają w pełni klimatu tego miejsca, na żywo robi to kolosalne wrażenie. Przyznaję z ręką na sercu, takiego rozwiązania architektonicznego nie widziałam nigdzie indziej. Sam plac wcale nie jest taki stary, biorąc pod uwagę historię Persji, pochodzi z XVI wieku, a powstał na rozkaz szacha Abbasa I Wielkiego, kiedy to stolica państwa została przeniesiona właśnie do tego miasta. Dziś ten kompleks znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. O samym placu oraz o pałacach i meczetech do niego przylegających opowiem w kolejnym wpisie.
W międzyczasie dowiadujemy się, że Hamid pracuje w sklepie z dywanami perskimi i że ten sklep, o dziwo, mieści się w uliczce odchodzącej od placu. Zostajemy zaproszone na herbatkę, podczas której mamy okazję podziwiać słynne perskie dywany, a także dowiedzieć się nieco więcej o ich wytwarzaniu przy jednoczesnym namawianiu na zakup. Wybór jest ogromny, od wzorów i kolorów można dostać oczopląsu… i może nawet człowiek by się skusił, tylko jak to przewieźć, w bagaż podręczny z pewnością się nie zmieści. Choć podobno Irańczycy znają pewiem trick, jak taki duży dywan zamienić w małą kostkę, która wiele miejsca zająć nie powinna, co zresztą widać na załączonych zdjęciach.
Po herbatce wstępujemy jeszcze do sklepu z irańską błękitną ceramiką, która tak naprawdę ceramiką w czystej postaci nie jest. Fachowa nazwa tego rękodzieła to minakari, które stanowi połączenie kilku sztuk. Wewnętrzna warstwa to nic innego jak miedziane naczynie, na które nakłada się warstwę kaolinu, czyli białej glinki, by potem całość utrwalić przez glazurowanie i wypalić w glinianym piecu w temperaturze 800 stopni Celsjusza. Następnie przedmioty są zdobione misternymi kolorowymi wzorami, od kwiatów po nawet sceny historyczne i jeszcze raz galzurowane i wypalane. Cały proces trwa bardzo długo, nawet kilka tygodni. Mamy okazję zajrzeć na zaplecze i zobaczyć, co kryje w sobie taki warsztat.
GÓRA SOFEH W ESFAHANIE
Po herbatce i perskich negocjacjach Hamid zabiera nas swoim samochodem w miejsce, gdzie pary wieczorem spotykają się na randki, gdzie mogą zaznać trochę prywatności. To Góra Sofeh, znajdująca się w południowo-zachodniej części miasta, 7 km od centrum. Na sam szczyt można wjechać kolejką, z pewnością warto, widok musi powalać, skoro na niższych partiach już i tak zapiera dech w piersiach. Możliwy jest także trekking, a nawet wspinaczka, wejście na szczyt zajmuje około godziny, a nagrodą są ruiny zamku Shah Dezh. Góra mierzy sobie 2257 m n.p.m., natomiast nie oznacza to, że tyle trzeba pokonać, by się na nią wdrapać. Sama skała, wystająca niejako z ziemi ma ok. 590 metrów wysokości.
MOST KHAJU W ESFAHANIE
W Esfahanie jest pewne miejsce, a raczej miejsca, które koniecznie trzeba odwiedzić wieczorem. Są to mosty na rzece Zajande Rud, szczególnie jeden z nich, słynny most Khaju z 1650 roku, gdzie co wieczór zbierają się miejscowi, by zamanifestować co im w duszy gra. W Iranie publiczne śpiewanie jest zabronione, ale jak to w tym kraju bywa, to, co zakazane bardzo często jest praktykowane i tak jest i w tym przypadku. Esfahańczycy gromadzą się wieczorem pod arkadami mostu i dają prawdziwy popis irańskich pieśni a cappella. Ktoś coś zaintonuje, ktoś inny w drugim końcu się przyłączy lub odpowie swoją i tak powstaje nieoficjlana scena dla muzyków, chcących zaprezentować swoje umiejętności wokalne, a przede wszystkim zamanifestować swój sprzeciw wobec absurdalnego zakazu.
Śpiew przyciąga mnóstwo ludzi, jedni akompaniują, inni klaszczą, mimo że prawdopodobnie za kilka minut pojawi się tu policja i trzeba będzie się posłusznie rozejść. Złapani na gorącym uczynku śpiewacy wylądują na komisariacie, po czym po kilku godzinach zostaną wypuszczeni, a zarzut jaki zostanie im postawiony to po prostu stan nietrzeźwości.
Jak wygląda, a przede wszystkim brzmi taki koncert, możecie się przekonać oglądając nagrany przeze mnie filmik. Irańskie pieśni naznaczone są melancholią i tęsknotą, która przeszywa człowieka na wskroś, budząc dziwny żal za czymś, co bezpowrotnie zostało utracone.
W Esfahanie mostów jest kilka, te pozostałe również warte są zobaczenia. Wzdłuż rzeki można urządzić sobie bardzo przyjemny spacer i zobaczyć pozostałe. O poziomie wody w rzece w październiku nawet nie może być mowy. Suche koryto jedynie imituje rzekę i można po nim spokojnie przejść suchą nogą. W niewielkiej odległości od mostu Khaju znajduje się drugi słynny Most Trzydziestu Trzech Łuków (Si-o Se Pol), który powstał kilkadziesiąt lat wcześniej niż Khaju. Oba mosty służą podobno również jako tamy, dzięki którym Esfahańczycy kontrolują stan rzeki.
KOLACJA PRZY IRAŃSKICH PIEŚNIACH
Robi się coraz chłodniej, więc po długim spacerze marzy się nam gorąca herbata. Jest już późno, jednak powrót do hostelu wcale nam nie w głowie. Hamid proponuje najpierw odwiedziny u swojego przyjaciela, którego niestety nie zastajemy w domu. W końcu rodzi się pomysł zapalenia sziszy, jesteśmy przecież w Iranie. Jako, że publiczne palenie sziszy przez kobiety nie jest zbyt dobrze postrzegane, Hamid proponuje wyjazd za miasto do tradycyjnej irańskiej knajpki. I rzeczywiście, wystrój jest niesamowity, wielka sala, a w niej tradycyjne stoło-siedziska, wyścielone perskimi dywanami, ściany przyozdobione scenami z perskich dworów. Wybieramy stolik z boku pod ścianą, by mieć dobry widok na towarzystwo, siedzące na środku. Nie zdążymy nawet złożyć zamówienia, kiedy zostajemy zaproszeni do wielkiego stołu. I co się okazuje? Wśród gości znajduje się irański “David Copperfield” Omid (pan w żółtej koszuli). Nie obywa się bez pokazu sztuczek, w co także zostajemy wciągnięte. Sztuczki z banknotami, zgadywaniem liczb wprawiają nas w osłupienie. Najlepszą Omid trzyma na koniec, a mianowicie obiecuje, że stół, na którym właśnie siedzimy uniesie się do góry… na samą myśl dreszczyk emocji przeszywa mnie na wskroś. Niestety do tego momentu zostać nie możemy, więc potwierdzić nie mogę, czy rzeczywiście stoły latały.
Po pokazie sztuczek przychodzi czas na inne przedstawienie, a mianowicie młody chłopak chwyta gitarę i zaczyna inonować tradycyjną irańską pieśń. Przyłącza się do niego inny mężczyzna, którego głos wręcz wbija w siedzenie. I ponownie ów smutek, tęsknota i melancholia wypełniają pomieszczenie. Publiczne granie na instrumentach także jest zabronione w Iranie, choć nie wiem, czy występ w lokalu się pod to kwalifikuje. Irańska muzyka jest niezwykle przejmująca, w swojej wymowie podobna do bałkańskiej, bo tak samo mocno porusza jakąś wewnętrzną strunę, coś drga w środku i można odpłynąć. Nie mogę uwierzyć, że zupełnie przez przypadek trafiam na autentyczne irańskie muzykowanie, że siedzę sobie gdzieś w środku Iranu i jestem świadkiem prawdziwej irańskiej uczty.
Po muzykowaniu przychodzi czas na kolację, na którą również jesteśmy zaproszone. Na stół wjeżdżają wielkie tace, uginające się pod pysznym jedzeniem. Panowanie zaczynają kolację, używając do tego jedynie rąk, sztućce nie są potrzebne. Jako że jest już bardzo późno, Hamid sugeruje powrót do hostelu, by nie narobić sobie niepotrzebnych kłopotów. Podobno jeśli nie wrócimy w okolicach północy, mogą to zgłosić na policję. Żegnamy się ze wszystkimi, robimy pamiątkowe zdjęcie z Omidem i z ogromnym żalem opuszczamy lokal. To jedna z najbardziej zaskakujących i niesamowitych sytuacji, jakie spotkały nas w Iranie. To właśnie z owej wspaniałej gościnności słynie Iran, jest to jak najbardziej uzasadnione i bynajmniej nieprzesadzone. Kolejnego dnia Esfahan pokaże nam się z nieco innej strony, ale o tym będzie już w następnym wpisie.
Termin: październik 2015