Cel z kamerą wśród birmańskich pagód
Birma to taki kraj, gdzie migawkę aparatu można wciskać co sekundę, a guzik ‘nagrywaj’ powinien być włączony cały czas. I tak właściwie było, to z Birmy przywiozłam największą ilość filmików, a wcale nie był to mój najdłuższy wyjazd. Większość obecnych opinii w sieci na temat tego kraju nie jest zbyt pozytywna… to już nie to samo, Birma się zmieniła, to już druga Tajlandia, a więc komercja na każdym kroku i ustawka pod turystów. Nie mam porównania, jak było tam 5 czy 10 lat temu, ale mnie ten kraj zachwycił bez dwóch zdań i z pewnością daleko mu jeszcze do Tajlandii, zresztą zobaczcie sami.
Naszą podróż rozpoczynamy od wymiany pieniędzy. Uwaga, przyszykujcie sobie odpowiednio grube portfele, bo waluta w Mjanmie nie stoi najlepiej i trzeba będzie poradzić sobie z obszernym plikiem papierowych banknotów. Myślę, że nikt narzekać z tego powodu nie powinien, niemniej ja na początku nie jestem w stanie dopiąć mojej małej saszetki, 100$ zamienia się w górę birmańskich kyatów.
Lądujemy w Rangunie i choć jesteśmy tam tylko chwilę, to udaje się nam zobaczyć najświętsze miejsce dla każdego Birmańczyka, czyli Pagodę Szwendagon. Podobnych świątyń widziałam już sporo, niemniej ten kompleks powala mnie na kolana już przy przekroczeniu progu. Ogromny obszar, ociekające złotem stupy, brzęk dzwoneczków oraz liczne obrzędy, podczas których można obserwować miejscowych… można tu spokojnie spędzić cały dzień.
Wzrok od razu przyciąga ogromna złota stupa, znajdująca się w centralnej części kompleksu. Tak, wykonana jest z czystego złota, zużyto do tego 60 ton kruszcu, więc to prawdziwy skarb. Jednak to nie wszytko, stożek wysadzany jest ponad tysiącem diamentów!
Bagan… każdy zapewne od razu ma przed oczami krajobraz usiany ceglastymi pagodami, kontrastujący z zielenią drzew, nad którymi zawisły w powietrzu liczne balony. Właśnie taki obrazek chcemy zobaczyć na żywo i dlatego już o 5 rano wyruszamy na teren dawnego księstwa i po ciemku wspinamy się na szczyt jednej ze świątyń. Myślicie, że jesteśmy pierwsi? Wcale nie, najlepsze miejsca już obsadzone, trzeba się przepychać, żeby coś zobaczyć. Niestety tego ranka balony nie startują, gdyż brak jest odpowiedniego wiatru. Niemniej widok i tak jest piękny, zapewniam, warto się poświęcić i zjawić się tu skoro świt. Oczywiście zachód słońce jest równia piękny.
W Baganie oprócz rejonu z pozostałościami pagód, warto także spędzić trochę czasu w pobliskich miejscowościach, np. w Nyaung, gdzie znajduje się kolejna niesamowita świątynia Shwezigon Pagoda. Miejsce jest stare, pagodę wzniesiono w XII wieku i stała się ona wzorcem do budowy innych świątyń.
Wiecie, że Birmańczycy produkują swoją własną whisky? I to całkowicie z naturalnych składników. Do takiej destylarni trafiamy podczas wycieczki po okolicach Paganu. Cały proces zaczyna się od wysokiego drzewa kokosowego, na które trzeba się wdrapać po specjalnej drabinie, przytwierdzonej linami, która nie sprawia wrażenia zbytnio stabilnej. Ale to tylko takie wrażenie, bo przecież pan Birmańczyk zwinnie i szybko wspina się po niej na sam czubek. Ma ze sobą kilka małych garnuszków oraz nóż, którym robi odpowiednie nacięcia, by owe garnuszki napełnić sokiem, wyciekającym z palmy. Garnuszki zostają przymocowane tak, by ciesz płynęła do środka, po czym mężczyzna schodzi z drzewa i wraca dopiero wtedy, gdy naczynia są już pełne.
Co dalej? Dalej ów płyn należy poddać fermentacji, a proces ten jest bardzo prosty, zaczyna się od razu w małym garnuszku, a to za sprawą naturalnych droższy zawartych w soku. Pozostawiony na słońcu przez dwie godziny, sfermentuje konkretnie i powstanie z niego palmowe wino o kwaśnym smaku. Jeśli postoi dłużej, powstanie z niego ocet. Jednak jak wytwarza się whisky? Na ogniu w wielkich misach podgrzewa się sok, który pod wpływem tak wysokiej temperatury mocniej fermentuje, a zawartość alkoholu dochodzi nawet do 50%.
Następnie z tych mis zlewa się już gotowy alkohol do szklanych butelek, a te pakowane są w specjalne etui, wyplecione z liści palmy kokosowej. Cały proces jest zaskakująco prosty, zero chemii, naturalny produkt, który warto nabyć, a kosztuje grosze. Jak smakuje? Znawcą whisky nie jestem, zważywszy na prostotę przygotowania, można pokusić się o stwierdzenie, że daje radę.
Mówi się, że Birma to kraina tysięcy pagód i nie bez powodu. To właśnie one przyciągają turystów i mimo, iż zdawać by się mogło, że wszystkie są podobne, to jednak każda jest inna i każda zachwyca swoją atmosferą i wyglądem. Wypuszczając się w okolice Paganu docieramy do miejsca szczególnego, świątyni Nat, położonej na szczycie Góry Popa. Na szczyt prowadzi 777 stopni i trzeba je pokonać na bosaka. Schody są co jakiś czas myte, choć ciężko nadążyć przy takiej ilość odwiedzającym oraz mieszkających tu małpach. Te witają nas już przy samym wejściu, rozpieszczone przez wszystkich robią się bardzo wybredne oraz śmiałe, czasami wręcz agresywne. Koniecznie trzeba uważać na torebki, plecaki czy aparaty.
Góra Popa liczy sobie 1518 m n.p.m. i podobno jest wulkanem; jej nazwa pochodzi od słowa Puppa, oznaczającego kwiat. Oprócz turystów licznie przybywają tutaj także miejscowi, by modlić się i składać ofiary, niektórzy wierzą, że tutaj mieszkają duchy Nat. Na górze znajdują się liczne kapliczki, w których unosi się zapach kadzidełek i w których to Birmańczycy oddają się modlitwie.
Będąc w Birmie z pewnością na straganach zauważycie czarne wyroby z kolorowymi wzorami… misy, kubki, szkatułki lub inne przedmioty, do zakupu których usilnie będą Was namawiać sprzedawcy suwenirów, zapewniając przy tym, że to oryginalny wyrób z laki. Cena prawdę Wam powie, coś w okolicy 10 000 kyatów – fałszywka, 20 dolarów – oryginał. Do tego warto przyjrzeć się wzorom i ich kolorom, jaskrawe świadczą o podróbce. Ale o czym właściwie mowa, co to jest laka? Jest to żywica z drzewa o nazwie sumak lakowy. Gdy natnie się jego korę, wycieka z niego kremowa maź, która na powierzchni ciemnieje, a po odparowaniu wody staje się niesamowicie twarda i ciężka do zniszczenia, jest wodo-, kwaso- oraz alkoholoodporna. Powierznia wyrobów jest niezwykle gładka, o wysokim połysku. Gdzie można znaleźć oryginalne wyroby? W warsztatach w Baganie, który jest głównym ośrodkiem produkcji laki, tutaj wyrabia się ją ręcznie według tradycyjnych metod, cały proces trwa od trzech do czterech miesięcy. W takim warsztacie nabyć można produkty różnych gabarytów, od małych szkatułek po spore szafki i kredensy.
Z Paganu udajemy się do Mandalaj, ostatniej birmańskiej stolicy królewskiej. We wpisach innych blogerów czytam przed wyjazdem, że miasto nie zachwyca, że głośno, brudno, a na ulicach panuje chaos. Cóż, Azja… zastanawiam się, czy może nie darować sobie tego miejsca na rzecz trekkingu. I jaki jest moje zaskoczenie, kiedy wieczorem wybieramy się na pierwszy spacer. Tak, w zasadzie opis się zgadza, niemniej miasto to ma w sobie coś szczególnego. Niezbyt wysoka zabudowa sprawia, że człowiek się nie dusi, że wielkie bloki czy wieżowce nie przytłaczają i nie zabierają powietrza. Na głównej ulicy przycupnęły lokalne knajpki i garkuchnie, w wielkich garach i misach skwierczą różnego rodzaju lokalne przysmaki, a miejscowi szeroko się uśmiechają na nasz widok. Co jakiś czas zostaję w tyle, by zajrzeć do garnków i patelni… czuję się tu naprawdę bezpiecznie.
Podobno w samym Mandalaj nie ma aż tylu atrakcji, a już na pewno miejsca, które można zobaczyć nie powalają. Śmiem się nie zgodzić. Kuthodaw Pagoda robi na mnie ogromne wrażenie. To właśnie jej zdjęcia wyskakują na pierwszym miejscu, gdy w wyszukiwarce wpiszemy nazwę miasta. Na terenie świątyni znajduje się ponad 700 małych białych stup, wewnątrz których postawiono kamienne tablice. Z każdej strony na tablicy wyryte zostały słowa Tipitaki, czyli zbioru nauk buddyjskich. W otoczeniu białych stup postawiono i tutaj złoconą pagodę, która kilkukrotnie przewyższa te małe.
Oprócz świątyń w Mandalaj można odwiedzić także klasztory. Najsłynniejszy z nich to Monaster Shwenandaw, wzniesiony w XIX wieku. Jest on jedynym zachowanym w całości drewnianym budynkiem z terenu Pałacu Królewskiego. Aby wejść do środka, należy zakupić tzw. combo ticket, uprawniający do wejścia do jeszcze kilku innych obiektów. Bez dwóch zdań warto.
Najdłuższy na świecie i wciąż działający most tekowy znajduje się właśnie w Birmie. To jego zdjęcia pojawiają się zaraz obok pagód z Baganu, jeśli mowa jest o Mjanmie. Most powstał w połowie XIX wieku i służy do dziś, choć miejscami widocznie wymaga już remontu. Przejście z jednego brzegu na drugi może przyprawić o zawrót głowy, szerokie szczeliny między deskami zaburzają działanie mojego błędnika do tego stopnia, że czasem muszę przystanąć i złapać równowagę. Miejscowi zdają się w ogóle nie mieć tego problemu, uśmiechają się, zagadują, czasem przystaną na krótką pogawędkę. Po drugiej stronie zasiadamy w jednej z knajpek i podziwiamy zachód słońca, racząc się przy tym zimnym piwem.
Jest jeszcze jedno miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić, będać w Birmie, to słynne Jezioro Inle. Z Mandalaj jedzie się tu kilka godzin, a 70% drogi prowadzi po konkretnych serpentynach. Podobno najlepiej wstać skoro świt i wypłynąć na jezioro razem z rybakami, by móc obserwować prawdziwe połowy. Taki mamy plan, niemniej na miejscu okazuje się, że wycieczka zaczyna się między 8:00 a 9:00. Podobno nic nas nie ominie, zobaczymy wszystko. Po krótkiej drodze po rzece wpływamy w końcu na słynne wody jeziora.
Po kilku minutach nagle podpływają do nas dwaj panowie ubrani w tradycyjne rybackie stroje i ochoczo zaczynają pozować do zdjęć. Skoro pozują, to trzeba uruchomić aparat. Za chwilę podpływają pod samą naszą łódkę i domagają się napiwku. A więc jednak… ustawka pod turystów, rzeczywiście jest tak, jak obiecywała pani w recepcji. Czuję się dziwnie, czuję się oszukana, jak widać, komercja naprawdę już tu jest.
Na szczęście na ustawkę trafiamy tylko w tym miejscu. Prawdziwy rybacy także tu są i łowią jeszcze o tej porze. Najwięcej łódek można zobaczyć w oddali bliżej brzegu, niemniej czasami sieci zarzucane są i na środku.
Na chwilę cumujemy przy brzegu i robimy krótką przerwę. Okazuje się, że zatrzymujemy się po to, by zobaczyć małą świątynię Taung Tho Kyaug. Jakby zapomniana, ukryta kilkaset metrów od brzegu, zachwyca pięknymi stupami, ciszą i spokojem.
Na jeziorze tak naprawdę toczy się normalne życie, wzniesiono tu na palach całe wioski. Mieszkańcy przemieszczają się czółnami lub motorowymi łodziami. Często można dostrzec piorące kobiety lub uprawiające swoje wodne poletka całe rodziny. Konstrukcja, jak i układ domów wydają się być dobrze przemyślane. Można zapuścić się w wodne uliczki, tworzące tutaj mały labirynt.
Pogoda psuje się na dobre. Ciemne chmury wyglądają coraz groźniej, zaczyna się błyskać. Deszcz ostro zacina pod przygotowane wcześniej parasolki. Silnik się zalewa i co jakiś czas łódka staje gdzieś w zaroślach. Dopłyniemy do jakiegoś kawałka lądu czy nie?
Oczywiście dopływamy. Jezioro Inle samo w samo jest niesamowite, rybacy łowiący ciągle w tradycyjny sposób, wodne wioski, zielone sitowie, małe chatki, wynurzające się nagle na horyzoncie to wszystko ma swój niepowtarzalny klimat. I nawet jestem w stanie wybaczyć tę ustawkę, jaki i kilka przystanków w warsztatach, będących także sklepami, bo przecież każdy chce zarobić.
Birma to nie tylko wspaniałe świątynie, pagody, stupy czy piękna natura. Birma to także, a może przede wszystkim ludzie… serdeczni, pomocni i bardzo uśmiechnięci. Nawet gdy usiłują coś sprzedać, na coś mnie namówić, nie odbieram tego jako natręctwo czy też chęć naciągnięcia, czy oskubania mnie, białej turystki. Tak, są uparci, tak, robią, co mogą, by sprzedać i zarobić choć parę groszy, ale uśmiechają się przy tym szeroko, a koszt suwenirów to często grosze, więc jak tu odmówić (musiałam kupić dodatkową torbę, bo pamiątki do plecaka się nie zmieściły).
Lekcja wiązania longi… młody mężczyzna zauważa, że nasi chłopcy sobie nie radzą, więc od razu udziela pełnego instruktażu.
I jeszcze jeden aspekt. Bardzo polecam tzw. szwędanie się po pogodach, szczególnie tych mniejszych zlokalizowanych na uboczu. Często można spotkać tam birmańskich artystów, tworzących swoje dzieła, można przyjrzeć się ich pracy, posłuchać o tym, co robią i poznać dokładną technikę tworzenia ich prac. Takiego artystę spotykamy w Paganie w jednej ze starych pagód. Jego obrazy powstają ze zwykłego piasku z rzeki, a wzory to prawdziwe kaligraficzne arcydzieła.
Termin: luty/marzec 2016